
Mam miejsce, w który jestem szczęśliwy – dom. Dom z ogrodem, który wspólnie z Żoną stworzyliśmy i po którym biegają przygarnięte psy i koty. Są też wspaniali (z niewielkimi wyjątkami) sąsiedzi, których znamy, z którymi rozmawiamy i z którymi czasami się spotykamy. Las wchodzi na działkę, rzut beretem Zalew Zegrzyński i tylko trochę ponad pół godziny do Pałacu Kultury i Nauki (dawniej im. Józefa Stalina; obiekt wpisany na listę zabytków przez Lecha Kaczyńskiego, ówczesnego Prezydenta Warszawy).
Dzieciak wychowany w trzypokojowym mieszkaniu o powierzchni trochę ponad 50 m kw., na Chomiczówce, jednym z tysięcy potwornych, brudnych, odrażających, odstrszających, socjalistycznych osiedli z wielkiej płyty, osiedli które w swych trzewiach mieliły zastępy rodzin chłopskich i robotniczych z ochłapami inteligenckich, mieszczańskich i szlacheckich niedobitków, dzieciak, który po raz pierwszy polską wieś odwiedził, gdy był nastolatkiem, jako dorosły swój Dom znalazł właśnie na wsi, niewielkiej, podradzymińskiej wsi.
Mam w domu coś, czego zazdroszczą mi znajomi, którzy nie porzucili miasta – niezbrukane świetlnym smogiem nocne niebo i gwiazdy które widać. W mieście jest inaczej – uliczne lampy, autobusy i tramwaje, tysiące okien świecących lampami i telewizorami. W mieście jest cieplej, duszniej i mroczniej, choć jest jaśniej. Na wsi jest spokój. Są gwiazdy, jest Neptun wyraźnie widoczny na niebie, więc czasami wystawiam lunetę i patrzę w bezkres kosmosu zapominając o bożym świecie.

Nie ma na wsi modnych knajp, nie ma bieganiny, ale jest rechot żab, żerujące bociany i żurawie, sarny, łosie i lisy oraz myszy znoszone przez koty do domu oraz blackout, gdy tylko mocniej zawieje. I zapachy…Koszonych łąk i ścinanych zbóż, lasu. W mieście jest balkon i widok na inny balkon. Na wsi jest ziemia i prawdziwy widok. Oraz sklep u Sylwestra, w którym można kupić prawdziwe wędliny, wyśmienitą kaszankę oraz czasem da się pogadać z jednym, czy drugim dalszym sąsiadem.
Oczywiście, gdy byłem dzieckiem, jeździłem na kolonie z „Funduszu Wczasów Pracowniczych” a te przeważnie organizowano na jakimś zadupiu. Jeśli zadupie nie było zadupiem totalnym, to miało swoją szkołę podstawową i w niej właśnie organizowano „ośrodek wypoczynkowy”, do którego zjeżdżali koloniści z różnych stron „najweselszego baraku w obozie państw socjalistycznych”. Raz nawet na kolonii trafiły się dzieci z państwa na „e”, czyli z eNeRDe.
Mam jeszcze jedno Moje Miejsce, miejsce do którego uwielbiam wracać odkąd po raz pierwszy w nim się znalazłem. Miejsce, do którego wracam by oderwać się od pieprznika codzienności, wszechobecnej polityki i zakłamanych polityków, o którym mam zdanie więcej niż złe. Miejsce, dzięki któremu widzę, ile się zmieniło w moim życiu i jak bardzo zmienił się świat. W którym czuję jak mali jesteśmy i że wszystko co ma swój początek, ma również i koniec, ale równocześnie owo miejsce pozwala zrozumieć, że upływ czasu jest względny i że biegnie w różnym tempie – dla człowieka szybko, dla chrząszczy czerwcowych bardzo szybko a dla drzew bardzo powoli.
W pewnym wieku suma doświadczeń powoduje, że czasami człowiek się łapie na wspomnieniach z młodości – podstawówka, szkoła średnia, studia… Czasem jest to tęsknota za czasami, gdy niezniszczony życiem, używkami i kontaktami z szefami organizm, przekonany o swojej wyjątkowości i odciśnięciu śladu w Historii i materii wszechświata, pozwalał szaleć w najlepsze. Czasem są to tylko wspomnienia zdarzeń, sytuacji, ludzi gdy po latach znalazło się w tym samym miejscu. I jeśli wtedy pojawią się pytania „a gdybym zrobił/ zrobiła coś innego, albo nie zrobił/ zrobiła tego, czy tamtego, to jak potoczyłoby się moje życie?” to oznacza, że smutek i niespełnienie zagościły w sercu. No, chyba że jednak jesteśmy zadowoleni z tego co mamy, kim jesteśmy, co osiągnęliśmy. Wtedy luz.

Nie dostrzegamy zmian, które dzieją się na naszych oczach. Dopiero gdy po jakimś, zwykle dłuższym, czasie trafiamy w to samo miejsce zauważamy, że jest inaczej.
Prawie czterdzieści lat temu po raz pierwszy wziąłem plecak, śpiwór, namiot i ruszyłem w Polskę, autostopem. Oj, przygnębiająca była Polska kolejnych plenów, zjazdów i wizyt partyjno-państwowych relacjonowanych w „Dzienniku”. Szczególnie smutne wrażenie robiła na „ziemiach niesłusznie wyzyskanych” – rozpadające się domy, odpadające tynki, przekrzywione płoty, zaniedbane ogródki, kiepskie drogi, bezbarwni ludzie. Tymczasowość, beznadzieja, zero patrzenia w przyszłość. W mieście mogliśmy pójść do kina, do teatru, do muzeum, albo na Starówkę do „Gwiazdeczki”, złoić się winem a na wsi, albo w zapomnianym przez Boga i ludzi Połańcu co? Tylko się złoić.
W 1985 roku po raz pierwszy trafiłem do Spychowa a właściwie kilka kilometrów dalej, na biwak nad jeziorem Zyzdrój. Biwak zorganizowany przez tamtejszego leśniczego znajdował się tuż obok ośrodka wczasowego Polskich Zakładów Optycznych. A w ośrodku… W ośrodku tekturowe domki, wspólna łaźnia, stołówka i coś na kształt świetlicy. Na biwaku mieliśmy pomost, wiatę z kominkiem, miejsce na ognisko, gitary a w Ośrodku śniadania, obiady i kolacje o określonych porach, boisko do siatkówki, stół do ping-ponga i królował Modern Talking.
Biwak był lepszy – żył. To nic, że namioty przeciekały, jedna sławojka ledwo wyrabiała a umycie się korzystając z kranu z zimną wodą wymagało zdolności akrobatycznych i pewnej odporności. Człowiek był młody, jezioro pod bokiem a po piwo „Jurand” była tylko godzina na piechotę.
Zakochałem się w tym miejscu i jeszcze kilkakrotnie lądowałem na biwaku. I nagle biwak został zlikwidowany. Został tylko pomost, w fundamentach wiaty wysiały się drzewa, nie ma śladu po sławojce, nie ma śladu po kranie z zimną wodą. Mimo to staram się każdego lata zahaczyć o Spychowo, wykąpać się w Zyzdroju, albo chociaż postać chwilę na pomoście.

Ale ośrodek wypoczynkowy (ośrodek „Na Cyplu”) pozostał. Pozostała stołówka ze śniadaniami, obiadami i kolacjami wydawanymi o stałej porze, pozostało boisko do siatkówki, wciąż są wspólne prysznice (ale już nowe) i stare tekturowe domki.
Uwielbiam wakacje pod namiotem, uwielbiam spływy kajakowe, zmęczenie wiosłowaniem, szukanie miejsca na rozbicie namiotu, siedzenie przy ognisku z piwem i kawałkiem kiełbasy. Nawet deszcz padający kilka dni z rzędu i przemoknięte ciuchy nie psują frajdy z wyjazdu (choć, muszę przyznać, powodują że frajda jest mniejsza).
Jednym z najwspanialszych szlaków (i niewymagających) jest spływ Krutynią. Owszem, może się zrobić nawet dość niebezpiecznie, gdy zerwie się silny wiatr a jesteśmy na środku jeziora, ale generalnie jest łatwo i przyjemnie. A jeśli chcemy przepłynąć całą rzekę, ponad 160 km, to po drodze będziemy musieli przepłynąć jezioro Zyzdrój i miniemy Ośrodek „Na Cyplu”.
Wspomniałem, że mamy psy i w tym roku zdecydowaliśmy, że znajdziemy miejsce, do którego będziemy mogli zabrać całą czwórkę przerasowionych kundli. Nie zostaną w domu pod czyjąś opieką, ale pojadą z nami. Z głupia frant zadzwoniłem do wspomnianego Ośrodka i okazało się, że nie ma problemu. Spakowaliśmy rzeczy oraz psy i do Spychowa.
Właściwie to po raz pierwszy miałem okazję spędzić w tekturowych domkach kilka dni i nocy.
Było przewspaniale.

Że domki stare? Furda. Że do wc daleko (bo i wc domki nie mają)? Furda. Że prysznice wspólne (choć pojedyncze kabiny… no, luksus, panie, luksus)? Furda. Wszystko furda, bo śniadanie, obiad i kolacja wydawane o stałych porach wspaniałe (i tanie – całe 35 pln za osobę dziennie!), bo okolica, w której zakochałem się ponad trzydzieści pięć lat wcześniej, bo super załoga Ośrodka (z szefem na czele – wielkie dzięki!). Ale najważniejsze, że to nie jest miejsce do którego przyjeżdżają zblazowane glonojady ze swoimi karkami, nie ma rozkapryszonych i na wszystko narzekających „olinkluzowców egipskich” odpalających discopolowe pierdzenie (w Ośrodku jest zakaz słuchania głośnej muzyki – gdy sąsiad z domku obok usłyszałby zawodzenie jakiegoś niewydarzonego Zdenka, to od razy wkroczyłby szef Ośrodka). Przyjeżdżają ludzie (w bardzo różnym wieku), dla których najważniejsze jest spokojne spędzenie czasu. W ciszy. Ze wspaniałym widokiem na zachodzące Słońce. Przyjeżdżają ludzie spragnieni otulenia w żywiczne zapachy, ptasie nawoływania i szum wiatru. Nie zakłóci spokoju motorówka, czy skuter, bo używanie silników spalinowych jest na jeziorze zakazane.
Jest cudownie.
Siedziałem na tarasie ponad jednym z pomostów, wpatrywałem się w zachodzące Słońce, psy spokojnie pochrapywały spod stołu – tyle rzeczy się zmieniło, tyle czasu upłynęło a tutaj jakby wszystko stanęło w miejscu, jakby wciąż rządził Generał a Przewodnia Siła Narodu mierzyła się z wyzwaniami „drugiego etapu reformy gospodarczej” (na rewolucyjną ustawę Wilczka, która wprowadziła w Polsce gospodarkę rynkową, trzeba jeszcze poczekać). W stołówce z głośników leci playlista ze Spotity’a: Koterbska, Szczepanik, Czerwone gitary. W barku cicho gra spotify’owy Led Zeppelin, Queen, The Clash, Dire Straits. Nawet piwo „Jurand” po latach powróciło (bo przez kilka lat nie było produkowane; ale wciąż jest beznadziejne).
Powrót do przeszłości. Prawie jak w ’85, gdy po raz pierwszy zawędrowałem nad jezioro Zyzdrój. W ’85 nie przypuszczałem, nie podejrzewałem i nie marzyłem nawet, że za cztery lata będę miał paszport w szufladzie i że na wykopaliska do Francji pojadę oficjalnie, na zaproszenie francuskiego ministra nauki. Nie przypuszczałem, nie podejrzewałem i nie marzyłem nawet, że będę spokojnie podróżował po Europie – najpierw autostopem a potem własnym samochodem. Nie przypuszczałem, nie podejrzewałem i nie marzyłem nawet że bez problemu pojadę do Stanów Zjednoczonych by robić wywiady z byłymi żołnierzami Narodowych Sił Zbrojnych i powstanie z tego film. Nie przypuszczałem, nie podejrzewałem i nie marzyłem nawet że będę mógł w spokoju pracować i tworzyć materiały o powojennych zbrodniach na ludności niemieckiej, śląskiej i ukraińskiej. Nie przypuszczałem, nie podejrzewałem i nie marzyłem nawet że RWPG skończy się we wstydliwym milczeniu, Polska będzie (formalnie) częścią bardziej cywilizowanej Europy oraz weźmie udział w wojnach jako członek NATO. Nie przypuszczałem, nie podejrzewałem i nie marzyłem nawet że Związek Sowiecki podle zdechnie a Rosja będzie (tak jak być powinna) wrogiem.
Był chyba rok ’89, spotkanie ze Stefanem Kisielewskim, chyba w Klubie Inteligencji Katolickiej. Ciekawe.
Po spotkaniu podszedłem, pełen rozdrażnienia i rozpierającego mnie buntu, by rzucić odważnie starcowi, który niczego nie kuma, że się myli, że wcale nie jest tak, iż po pięćdziesięciu latach socjalizmu z tego socjalizmu będziemy wychodzić kolejne pięćdziesiąt lat; że mam przykład doskonały: oto pod moim blokiem (wtedy mieszkałem tuż przy Hali Mirowskiej, ul. Marchlewskiego, nieopodal skrzyżowania z ul. Świerczewskiego – obecnie Jana Pawła II róg Solidarności) stoją rzędy łóżek, na których budowany jest kapitalizm i doskonale dzięki temu widać dokonującą się agonię gospodarki planowej. Chciałem dodać więcej, ale Stefan Kisielewski tylko pokiwał głową i odszedł nie zamierzając marnować czasu na durnia-idealistę.
Tak jak w 1985 nie przypuszczałem, że cokolwiek na lepiej może się zmienić, tak w 1989 nie przypuszczałem, że wszystko co się dokonuje to pozór, dykta, ułuda, podły żart i że wrócą pierwsi sekretarze, przewodnia siła narodu oraz że program partii znów będzie programem narodu i że w publicznej (swoją drogą to bardzo trafne określenie) telewizji znów będzie uprawiana ordynarna propaganda.
Kilkanaście lat temu zrobiłem film o powojennym wymiarze sprawiedliwości – zastanawiałem się jak było możliwe, że tylu ludzie, wcale nie z awansu, przedwojennych prawników i oficerów, poszło na układ z komunistyczną władzą. Zastanawiałem się jak możliwe było takie kurestwo. To co wydarzyło się w Polsce po 2015 roku wyjaśniło mi wszystko. Patrzę na awansowane miernoty w sądach i prokuraturach i zastanawiam się: kto z nich będzie nowym majorem Widajem, kto będzie nowym Stefanem Michnikiem. Bo kto jest nowym Gomułką, kto Jaroszewiczem, kto nowym Urbanem, kto Kryże, kto nowym Ciastoniem a kto Radkiewiczem to już wiem.
52% obywateli Rzeczypospolitej Polskiej nie zna (bo urodzili się po ’89) lub niezbyt kojarzy rzeczywistość PRL-u (bo w ’89 mieli nie więcej niż osiem lat). Spośród dorosłej populacji posiadającej prawa wyborcze (a ta stanowi 80% całości ludności zamieszkującej przestrzeń pomiędzy Odrą i Nysą Łużycką a Bugiem i pomiędzy Bałtykiem a górami) prawie 40% nie kojarzy czasów „realnego socjalizmu”, bo są zwyczajnie za młodzi.
W ostatnich wyborach prezydenckich osoby mające w ’89 roku nie więcej niż 18 lat stanowiły ponad 2/3 wyborców głosujących na Rafała Trzaskowskiego w II turze.
Biologia jest nieubłagana – młodych przybywa, starzy odchodzą. I znacząco nie zmieni tego dostępność do taniego BMW, którym można spróbować wejść po pijaku na mokrej nawierzchni w ostry zakręt wracając z imprezy w sąsiedniej wsi, co często kończy się „przyjemnością” z drzewem.

Niestety, wciąż jest zbyt wielu ludzi którzy w ’89 roku mieli znacząco więcej niż 18 lat. Ludzi, którzy chyba tak bardzo tęsknią do lat młodości, że wydaje im się, iż jeśli wróci system z lat ich młodości, to i im samym lat ubędzie, że znów będą mieli jak za Gomułki, czy Gierka „dwadzieścia lat a może mniej”.
Ale to se ne vrati! Młodość nie wróci, choć PRL jest na najlepszej drodze do powrotu. Urban wrócił do publicznej telewizji, dyspozycyjne kreatury rozpychają się w prokuraturach i sądach, miernoty wynoszone na najwyższe urzędy, nowy Henryk Jabłoński pieprzy swoje kocopoły, nowa czerwona arystokracja dorabia się na państwowym majątku.
Żeby było jasne – jestem bardzo daleki od twierdzenia, że przed 2015 było świetnie – rządziły przekręciarskie bandy marnujące potencjał i talent, ale to co się dzieje od sześciu lat to jakiś pieprzony Armagedon. Po ’89 roku straciliśmy nieprawdopodobną szansę dokonania niesamowitego skoku. Cywilizacyjnego i gospodarczego – wystarczyło nie psuć dobrego mechanizmu, jakim była ustawa o swobodzie działalności gospodarczej przygotowana przez ministra Wilczka, ministra w ostatniej „komunistycznej” ekipie rządzącej Polską. Niestety, wybrano inne rozwiązanie. Prof. Robert Gwiazdowski zapytał kiedyś: jeśli mogłem zarobić 300 złotych a zarobiłem 100, to czy rzeczywiście zarobiłem 100, czy może straciłem 200? My straciliśmy 200 a teraz jesteśmy na najlepszej drodze by znów obudzić się z ręką w nocniku i stracić nawet to niewiele, które mamy. W zawrotnym tempie lecimy na zderzenie ze ścianą stagnacji, inflacji i kryzysu. Nie dość, że decyzje podejmowane przez rządzącą hołotę są nieracjonalne na dziś, to są super nieracjonalne, jeśli chodzi o przyszłość. A ta szykuje nam katastrofę, przy której pustoszące wybrzeża tsunami, erupcja wulkanu Yellowstone i operacja Fall Weiss razem, to pikuś. Nadciąga katastrofa demograficzna i z roku na rok będzie coraz trudniej finansować bezmyślne ekstrawagancje alternatywnie intelektualnych. Coraz mniej ludzi będzie pracować, coraz więcej będzie korzystać z pieniędzy budżetowych. To się nie bilansuje.
A wszystko przez jednego starca z kompleksem mesjasza, bandę kretynów oraz geszefciarskich koniunkturalistów wspierających starcze bredzenia i połowę społeczeństwa, której wszystko wisi i powiewa (a wyjątkowo dużej części z pozostałej połowy bardzo się podoba to co się dzieje oraz „słuszną linię ma nasza władza”).

Podoba mi się Ośrodek „Na Cyplu” – swoiste przeniesienie w czasie o lat prawie czterdzieści – ale tylko przez tydzień, albo dwa. Proszę zrozumieć – można w skansenie spędzić wspaniałe wakacje, ale skansen jako miejsce do życia w XXI wieku to gówniane rozwiązanie.
I na koniec:
„Takie Rzeczypospolite będą jakie ich młodzieży chowanie” powiedział kanclerz Jan Zamoyski. A skoro tak, to już wiemy, że kolejne Rzeczypospolite będą do dupy, bo ministrem od systemowego ogłupiania jest niejaki Czarnek.
